JLA Adventures: Trapped in Time to dość nietypowy tytuł z którym miałem do czynienia już jakiś czas temu i to dwukrotnie – bynajmniej nie ze względu na jego jakość. Przyznam, że w trakcie liczącego niewiele, bo około 50-minutowego seansu, zdarzyło mi się przysnąć, co sprawiło, że musiałem sięgnąć po niego raz jeszcze.
Tajemnicą nie jest fakt, że animacja od samego początku była skierowana w stronę młodszej widowni, a świadczyło o tym wszystko – niedopracowana kreska, niski budżet, niezbyt skomplikowana fabuła, a nawet sama forma promocji od DC. Film trafił bowiem do sprzedaży na DVD w styczniu 2014 roku (w Polsce dopiero rok później) bez wcześniejszych zapowiedzi. Spowodowało to, że produkcja umknęła dużej liczbie osób, a docelowym targetem okazały się bez wątpienia dzieci. I w takiej też kategorii postaram się zrecenzować niniejszy film. Pozytywów jest jednak niewiele.
Zacznijmy od fabuły – wbrew tytułowi nie skupia się ona w głównej mierze na Lidze Sprawiedliwości, a na dwóch całkiem nowych postaciach: Karate Kidzie oraz Dawnstar. Początek filmu co prawda zaczyna się od potyczki JL z Legionem Zagłady, któremu przewodniczy Lex Luthor. Po krótkiej walce, drużynie udaje się pokonać wrogów. W tym momencie akcja przenosi się do przyszłości. Dwójka wspomnianych wcześniej bohaterów pochodzi z XXXI wieku i ich ambicją jest dołączenie do Legion of Superheroes. Doskonała okazja ma ukazanie światu umiejętności nadarza się gdy Lex Luthor, który podczas walki z Ligą Sprawiedliwości został przeniesiony w stan hibernacji, budzi się z „letargu” i za pomocą klepsydry czasu, wraca do przeszłości aby naprawić linię wydarzeń.
Fabuła jest pełna licznych niedociągnięć, jednak jak wspomniałem wcześniej publika docelowa zwyczajnie w świecie ich nie zauważy. Mało tego, może uznać kreskę za zachwycającą. Nie można pominąć tego, że stylem nawiązuje wyraźnie do starszych animacji, jednak stawiając siebie w roli kilkuletniego dzieciaka, nie byłem w stanie wyobrazić wielkich emocji. Ot po prostu, nie jest to produkcja zapadająca w pamięć i do której chciałoby się wracać z nostalgią.
Czy to znaczy jednak, że nie ma żadnych plusów? Oczywiście, że są. Z pewnością będą to występy licznych postaci z uniwersum DC (choćby nietypowego cameo Supermana z Bizarro World), ale co ważniejsze dla naszej społeczności – Robina i Cyborga. W tym momencie muszę pochwalić twórców za design tego drugiego, który bardzo mi się spodobał i mimo kreski, jak dla mnie przebija o głowę większość tego co dotychczas zaprezentowano w animowanym uniwersum. Co do Robina, moje odczucia są już chłodniejsze, zwłaszcza jeśli zwrócimy uwagę na fakt, że nie wiadomo do końca kto kryje się pod maską. Osobiście stawiam na tożsamość Dick'a Graysona, choć internetowy światek przypuszcza, że to Jason Todd.
Końcowy werdykt? Z właściwym nastawieniem albo ze zwykłej ciekawości oczywiście można rzucić okiem na animację. Te kilkadziesiąt minut nie będą aż tak dużą stratą czasu, a kto wie, może moje nijakie wrażenia są przesadzone i jednak komuś innemu uda się znaleźć więcej plusów. Zdziwił mnie wachlarz ocen jakie zdobyło JLA Adventures: Trapped in Time. Zaczynając od IMBd z 8/10, kończąc na 38% pozytywnych ocen RottenTomateos. Osobiście stawiam na coś pośrodku, czyli 5/10. Normalnie piszę recenzje aby zachęcić do oglądania ale nie ukrywam, że ta powstała w celu wręcz przeciwnym. Nie zrozumcie mnie źle – stale śledzę animacje spod szyldu DC. Trafiają się te bardziej i te mniej udane. Jednak niemal w każdym przypadku, chętnie spędzam przed nimi czas. Tego samego niestety nie mogę powiedzieć o tej produkcji.