Zobacz temat
 
Szósta Tytanka - Moonlady
O co tu chodzi


Ci z was, którzy są tu dłużej, z pewnością pamiętają mojego dawnego bloga, opowiadającego o przygodach Moonlady, obdarzonej niezwykłymi zdolnościami członkini młodych Tytanów.
Dziś chcę wznowić tę serię i pewnie ciągnąć ją dalej.

Mam nadzieję, że się spodoba Robin :)

img28.imageshack.us/img28/2052/tokopiax.jpg

Orginalna grafika Bestia ;)

Kilka zasad, zresztą panujących także na blogu:
1. Akcja dzieje się miesiąc po powrocie Tytanów z Tokio.
2. Opisy mogą się nie zgadzać, pisze wszystko z własnego punktu widzenia, nie kopiuję z serialu.
3. Nie trzymam się fabuły, wplatam luźne wątki, a niektóre postacie mogą cudownie "ożyć".
4. Opowiadanie ma charakter lekkiej parodii.
5. I wszystkiego można się po mnie spodziewać Bestia ;)

Występują:

img826.imageshack.us/img826/3729/moonieavkopia.png

Imię i nazwisko: Dowiecie się.
Wiek: W dokumentach 19, dla przyjaciół 17, a tak naprawdę... 16.
O mnie:
Jem za 5 i mam talię osy.
Śpię 12 godzin dziennie, a czasem i tak jestem niewyspana.
Potrafię się upić kawą.
Złamany kręgosłup regeneruje mi się w 2 minuty.
Mam kilka przydatnych zdolności, m. in. wyczuwam fale radiowe.
A oprócz tego wahania nastroju i koszmary.
I tyle.

img694.imageshack.us/img694/2638/robinavkopia.png

Imię i nazwisko: Dick Grayson.
Wiek: 17.
Inaczej: Karate Kid, szef, master, boss, Wielki Brat i inne komplementy.
O nim:
Inspektor Gadget. Strzałki, nie strzałki, bomby, nie bomby... Jak mu się to mieści w tym pasie?
Ręce mnie świerzbią, żeby mu zdjąć tę maskę. I zawiesić na drzewie za cyrkowe gacie.

img819.imageshack.us/img819/5323/gwiazdkaav.png

Imię i nazwisko: Kori... Ori... No, kosmitka.
Wiek: 17. Chyba. Ale tych ziemskich lat.
Inaczej: Barbie. I tylko Barbie. O, i jeszcze Różowa Barbie.
O niej:
Na widok jej stroju zawartość mojego żołądka wspina się po przełyku. Ale to najlepszy lek na chandrę.
Uwaga: kosmiczne poczucie humoru i gust!

img684.imageshack.us/img684/5281/bestiaav.png

Imię i nazwisko: Garfield Logan.
Wiek: 16.
Inaczej: Zielony, Kawalarz, Sałata.
O nim:
Ten facet ma najgłupsze pomysły na świecie! Brechtamy się ze wszystkiego: z moich dowcipów, jego dowcipów, jego wpadek, jego głupich komentarzy, moich jeszcze głupszych komentarzy, wrogów, kumpli, całego wszech- i -świata.
Mój ci on, mój!

img703.imageshack.us/img703/3167/ravenavv.png

Imię i nazwisko: Rachel Roth. Ale kto ją tam wie...
Wiek: Pojęcia mHrocznego nie mam.
Inaczej: Emo, Czarownica.
O niej:
Idę z nią pogadać, kiedy jestem niewyspana, zła... Mam doła, o! Siedzimy potem jak takie emo, ponure i wściekłe. Wszystko można jej powiedzieć.

img828.imageshack.us/img828/2049/cyborgav.png

Imię i nazwisko: Victor Stone.
Wiek: 19. Stary.
Inaczej: Microsoft, Robotboy.
O nim:
Fan motoryzacji i ogółem wszystkiego, co da się rozłożyć na części. W sumie nic dziwnego - sam jest maszyną. Uwielbiam go za to, że zje wszystko. I to nas łączy!


Dodane przez Moonlady, dnia 26.04.2011, 19:19.


Dla takich nocy ...


…można dać się zabić.

Jest koniec lutego, pełnia księżyca, godzina 21.35.

Mknę po śliskich dachach, zostawiając na śniegu ledwo widoczne ślady. Wiatr chłosta mnie w twarz i wciska się pod kurtkę. Zimne powietrze upaja i powoduje zawroty głowy. Oddycham szybko, gwałtownie. Usiłuję zwolnić puls, ale serce mnie nie słucha. Nie w taką noc.

Dwa szybkie kroki i krawędź. Naskok i wybicie. Chce mi się wrzeszczeć z radości. Czuję, że lecę. Moje stopy nie dotykają żadnego podłoża. Jestem wolna! Niezależna od ludzi i przedmiotów, od siły grawitacji. Wolna!

Urodziłam się dla takich nocy!

Lekkie lądowanie na kominie. Zeskok. Bieg. Wydaje mi się, ze jestem bez butów. Czuję zimno śniegu, w którym zanurzają się moje stopy.

Skręcam z lekkim poślizgiem, pochylając się w bok jak łyżwiarka. Zeskakuję z dachu. Pode mną migocze ulica. Wyciągam rękę i bez wysiłku chwytam latarnię. Okręcam się dookoła kilka razy, po czym puszczam się i niesiona impetem lecę w górę, by wylądować na kalenicy.

Pewnie jesteście ciekawi, jak wyglądam. Może wyobrażacie sobie, że jestem amazonką czy zapaśniczką. Gdzie tam! Jestem niska i szczupła – taka mała drobinka. Moją dumą są czarne włosy po pas i fioletowe oczy. Tak, fioletowe. Nie pomyliliście się. Dziko fioletowe. Wściekle fioletowe.

Do wojaży na dachach zakładam zazwyczaj wysokie buty, dżinsy –rurki i czarną, skórzaną kurteczkę. Twarz zakrywam kominiarką, a włosy spinam w warkocz, by nie opadały na twarz.

Pozwoliłam sobie poszaleć, bo jestem w tym mieście dopiero pierwszą noc. Wpadłam na chwilę do centrum mając nadzieję, ze złapię jakiegoś bandziora. A tu nic. Nawet głupiego kieszonkowca. A tam! Wynagrodzę to sobie małą wspinaczką na duże wieżowce.

Chcecie poznać moje imię? Proszę bardzo.

Jestem Moonlady. Królowa nocy.



- Przynajmniej nie cieknie – mruknęłam z aprobatą.

Znalazłam na śmietniku stare szmaty, którymi wypchałam dziury w dachu mojego lokum. Teraz, kiedy napęczniały wodą, świetnie zatrzymują wiatr. Chociaż nad ranem pewnie zaczną przeciekać.

Urządziłam sobie mieszkanko na starym strychu. Było tam mnóstwo przydatnych rzeczy (m. in. stary materac), ale panował mróz i grzyb. Chociaż dla kogoś, kto nie mógł się przeziębić i był częściowo niewrażliwy na zimno, były to dość przyzwoite warunki. Nocowało się czasem w gorszych miejscach.

Poszłam do kąta, gdzie zostawiłam swoją torbę. Wyjęłam z niej koc, położyłam ją na materacu zamiast poduszki i opatuliłam się. Pozostało mi tylko życzyć sobie dobrej nocy.



Co mi przyszło do głowy, żeby w ogóle wstawać?!

Nie dość, że jest paskudny poranek (mroźny i mglisty), to na dokładkę siedzę w jakimś prawie pustym barze w centrum i już 10 minut czekam na jajecznicę. Czy oni kupują te jajka na Hawajach? W dodatku jeszcze ten barman…

Nie no, może i wyglądam dziwnie. Przyznaję, że beżowy płaszcz ze stojącym kołnierzem, niebieski moherowy beret i okulary przeciwsłoneczne to nie najlepsze połączenie, ale żeby gapić się na kogoś prawie kwadrans bez przerwy …? Dajcie ludzie spokój!

Przejechałam palcem po menu.

- W którym z tych tortów jest najwięcej glukozy? – spytałam.

- Hę? – barman nie dość, że był źle wychowany, to jeszcze pewnie nie chodził do szkoły.

- Do jasnej… - warknęłam. – Co z tego jest najbardziej tuczące?

Wzruszył ramionami.

- Wszystko.

O, matko. Wylądowałam w mieście bez bandziorów, w paskudną porę roku i do tego w barze, gdzie barman nie wie, co to cukry proste! Gdybym mu pokazała, jak wygląda moja dieta, pewnie by zemdlał. Po prostu siąść i płakać.

A, właśnie…

- Macie tutaj dobrą policję – zagaiłam. – Używają jakichś supernowoczesnych metod walki z przestępczością?

Jeżeli tutejsze gliny dysponują wyposażeniem rodem ze Starka, to idę się pakować.

- Uhm – otyły człowieczek za ladą po raz kolejny popisał się elokwencją. I weź się z takim dogadaj!

- To nie policja – powiedział ktoś obok. Tym kimś był… rudowłosy policjant, dopijający kawę parę stołków dalej. Jakoś wcześniej umknął mojej uwadze. Dziwne, nie?

Odruchowo wzdrygnęłam się. W mojej niedalekiej przeszłości stosowałam równanie: gliniarz bliżej niż 2 metry od ciebie = walnij go w łeb i uciekaj.

- Przestraszyłem panią? – uśmiechnął się smutno.

- Nie, to nic takiego – żachnęłam się. – Kawka przed pracą?

Pokiwał głową.

- A pani? Widzę tu panią po raz pierwszy, a jestem stałym klientem.

Myśl, Moonie, myśl!

- Jestem początkującą pisarką – uśmiechnęłam się. – Zbieram informacje na temat walki z przestępczością – nie wydawał się przekonany, więc zaserwowałam swój słodki uśmiech nr 5 („Dla nowych znajomych&#8221Bestia ;). – Jestem Julia.

Dotknął czapki.

- Mark. Bardzo mi miło. A co do tej walki, to nie policja, tylko superdzieciaki. Zebrało się parę takich kosmitów i nas wyręczają. To jacyś… Tytani. Taak. Młodzi Tytani.

Heh. Motywująca nazwa.

- Jajecznica. – Barman podstawił mi talerz pod nos.

- Czy ma pani już jakieś informacje? – spytał Mark.

Wzięłam do ust pierwszy kęs i skrzywiłam się. Zimna. Jem tu pierwszy i ostatni raz!

- Eee… W sumie tak. Byłam przedtem w Nowym Jorku i zbierałam dane na temat współpracy superbohaterów z przestępcami.

- O. Ciekawe…

Usłyszałam wybuch. I krzyki. Mark odwrócił się gwałtownie.

- Pójdę sprawdzić, co się dzieje – mruknął i tyle go widzieli. Podziękowałam losowi za przerwanie naszej dość niezręcznej dla mnie rozmowy.

Nie przerywając jedzenia wzięłam talerz w rękę i obróciłam się na stołku, by mieć widok na ulicę. Chociaż widok spanikowanych ludzi nie był zbyt ciekawy. Uciekali przed czymś, czego nie widziałam, krzycząc coś jak „Slejd”.

- Co tam znowu? – mruknęłam do barmana. Niby takie spokojne miasto, a nawet zjeść nie można, żeby nie było jakiejś afery.

- Slade – odpowiedział. Kolejna motywująca nazwa. Heh.

Odwróciłam się tyłem do szyby. Widziało się już ciekawsze burdy uliczne.

- Stój! –zawołał młody głos na ulicy. No, proszę. Superdzieciaki wkraczają do akcji.

- Albo sami cię zatrzymamy – dodał inny, bardziej basowy i chrapliwy.

Znowu odezwał się pierwszy głos:

- Tytani WIO!

Parsknęłam w jajecznicę. Kto to wymyślił? Wio, koniku, a jak się postarasz…

Nadal szczerze ubawiona, zauważyłam, że barman blednie i osuwa się za ladę. Mój śmiech jest aż taki straszny?

Usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła. Odwróciłam się i zamarłam. Prosto na mnie sunęło w powietrzu rozpędzone auto!

- O, żesz… - zdołałam wyszeptać.

C.D.N.

---------------------

No. Teraz "stare notki" będą pojawiały się codziennie. Potem mała przerwa... I ciąg dalszy Bestia ;)

Dodane przez Moonlady, dnia 26.04.2011, 19:37.

Do ataku!


- Zaraz mnie trafi… - mruczałam wściekła, wisząc do góry nogami na lampie. W odpowiedzi kabel, którego się trzymałam, zadygotał i trzasnął.

Udało mi się wyskoczyć w górę ułamek sekundy przed tym, jak buraczkowe combi staranowało ladę i wbiło się w ścianę do połowy maski. Podziękowałam losowi za refleks. Uwolniłam ręce i zawisłam do góry nogami na kloszu. Pośród pyłu i kawałków drewna na podłodze walało się coś, co można było uznać za resztki talerza. Nie zauważyłam mojej byłej jajecznicy.

Podsumujmy sytuację: Byłam wściekła, bo ktoś zepsuł mi i tak zepsuty poranek, zniszczył śniadanie, a do tego mogło mi się coś stać i byłam głodna. Wściekła i wściekle głodna.

Miałam porządną ochotę dokopać temu, kto to zrobił, ale musiałam najpierw coś sprawdzić. Ponownie uchwyciłam się kabla rękami, odchyliłam głowę do tyłu i zaczęłam węszyć.

Barman. Na szczęście żył. Z wysokości sufitu świetnie słyszałam jego przyspieszone bicie serca i czułam zapach jego potu. Wyczuwałam też coś innego – mdłą, słonawą woń, dobrze znaną. Krew. Musiał być ranny.

Kabel lampy zatrzeszczał niebezpiecznie. Nie chciałam ryzykować spadku z wysokości 2 metrów i poobijanych pleców, więc naciągnęłam mocniej beret i zeskoczyłam na pozostałości lady, a stamtąd na ziemię.

Wtedy go zobaczyłam. Siedział skulony pod ścianą, o kilka decymetrów od samochodu. Wpatrywał się w niego szeroko rozwartymi oczami i trząsł się. Musiał być w głębokim szoku. Ha, nie dziwię mu się. Jak wy byście się czuli, gdyby omal nie staranowało was buraczkowe combi?

Taa, pewnie myślicie, że ze mną jest coś nie tak. Przecież mnie też o mało co nie przejechał samochód. Powinnam być w takim stanie, jak otyły człowieczek przede mną. Spoko. Kiedy ktoś próbuje cię zasztyletować/zastrzelić/przejechać/zepchnąć z wieżowca statystycznie raz na 2 dni, przyzwyczajasz się.

Przykucnęłam koło barmana i ujęłam jego twarz w dłonie. Była mokra od potu.

- Halo! – próbowałam go zmusić, żeby spojrzał mi w oczy. – Powiedz coś!

Nie był ranny. To nie on pachniał krwią, tylko…

Zaklęłam. W samochodzie ktoś był!

Zwróciłam się w stronę combi z pogruchotaną maską. Na szczęście nie wyczuwałam benzyny. Szarpnęłam za klamkę, by otworzyć drzwiczki od strony kierowcy. Ani drgnęły.

No cóż, jak się nie da siłą, trzeba sprytem. Wybiłam szybę i znanym każdemu złodziejowi samochodów sposobem otworzyłam drzwi od wewnątrz. Gdzieś w pobliży moich nóg barman konwulsyjnie jęknął.

Wyciągnęłam nieprzytomnego kierowcę z samochodu. Z rozciętego czoła sączyła mu się krew. Musiał przywalić głową w kierownicę.

Nie namyślając się długo, przetransportowałam go do kuchni, w której zastałam oniemiała kelnerkę wpatrującą się w spękaną ścianę. Na mój widok pisnęła cicho.

- Spokojnie – uciszyłam ją. – Komuś nie zasmakował gulasz – Położyłam nieprzytomnego kierowcę na podłodze. – Dzwoń po karetkę. Powiedz, że masz tu wstrząs mózgu i szok.

Nie odpowiedziała, kiwnęła tylko głową.

Kiedy przeciągnęłam do kuchni oniemiałego barmana, już dzwoniła. Na widok stanu, w jakim się znajdował, jęknęła.

- Zaraz zemdleję.

- Tylko spróbuj – pogroziłam jej.

Nie zwracałam uwagi na jej jojczenie. Miałam co innego do roboty. Nareszcie mogłam zająć się wyładowaniem swojej złości. Miałam ochotę na porządny sparing z niszczycielem baru.

Swój strój do walki i wyposażenie nosiłam przy sobie zawsze. Poprawiłam pas i sprawdziłam zaciski przyczepionych do niego zatrzasków i kieszonek. Teraz jednym szybkim ruchem mogłam wyjąć paralizator, nóż czy odczepić 30-metrową żyłkę. Z jednej kieszeni płaszcza wyjęłam opaskę, do której przypięta była sakiewka z niepokojąco brzęczącą zawartością i zapięłam ją na udzie. Otworzyłam sakiewkę i wyjęłam małą metalową gwiazdkę. Sprawdziłam jej ostrość palcem. Hira Shruikeny, gwiazdki ninja, które ja nazywałam po prostu Orionami*. Moje najlepsze zabaweczki. Nasycone 50% roztworem mojego jadu. W kontakcie z ludzką krwią wywołującym zawroty głowy i omdlenie.

Mogłabym kiedyś opatentować swój jad, pomyślałam idąc ku wyjściu. Ma różnorodne zastosowania. Czysty potrafi przeżreć granitowy blok. Rozcieńczony w wodzie rozkłada przeciwnika na łopatki. A w kontakcie z dużą ilością kofeiny… To zastosowanie lepiej pominąć. W każdym razie po 3 kubkach kawy walę się nieprzytomna na łóżko, a rano mam kaca**.

Wyskoczyłam przez dziurę w szybie i skuliłam się za jakimś słupkiem obserwując „pole bitwy”. Chociaż raczej lepszym określeniem byłoby „apokalipsa + Sodoma i Gomora”. Cameron, Spielberg, Jackson i cała reszta facetów od kasowych produkcji byliby zachwyceni.

Około 20 robotów-humanoidów demolowało pobliskie ściany i grało w piłkę samochodami (jeden podniósł nawet autobus). Pomiędzy nimi uwijało się parę drobnych kolorowych postaci.

Najbliżej mnie stał chłopak-jak-dąb, którego na pierwszy rzut oka też wzięłam za robota. Dopiero później dostrzegłam, że tylko w części składa się z maszyn. Zajęty był właśnie nokautowaniem androidów z pomocą działka sonicznego w ręce. Hej, on ukradł patent mojemu kumplowi!

Nieco dalej rudowłosa latająca Barbie robiła maszynkom harakiri zielonymi promieniami z dłoni. Na widok jej stroju gust i elegancja okazały gwałtowną potrzebę wyjazdu na Hawaje. Zaczęły nawet się pakować…!

Nagle usłyszałam krzyk „Azarath Metrion Zinthos!" i parę aut uniosło się w górę, posłuszne dziewczynie w czarnym płaszczu, by po chwili spaść na zdumione roboty. Te, którym udało się uciec, czekała śmierć z łap zielonego T-rexa, który zaraz potem zmienił się w nosorożca.

W samym centrum bitwy szalały 2 postacie: zakuty w zbroję ponury mężczyzna (kolejny patent zwinięty mojemu kumplowi!) i szczupły chłopak w masce. Ten ostatni ciosy poprzedzał krótkimi okrzykami. Ta dwójka dawała taki popis sztuk walki, że Bruce Lee mógłby się chować pod stół (a głowę włożyć pod dywan). Mój kumpel (ale nie ten od zbroi i działka) byłby wniebowzięty.

Pozostało tylko jedno istotne pytanie: Który z walczących jest tym przeklętym Slade’m?!

W tym samym momencie w dłoni blacharza (tak w myślach nazwałam mężczyznę w zbroi) mignęły 3 kule. Jedną z nich rzucił w miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się chłopak. Usłyszałam ogłuszający huk i po chwili zobaczyłam wypaloną w asfalcie dziurę. Skubaniec ma bomby!

Karate Kid’owi udało się trafić blacharza w rękę z kulami. Jedna z nich potoczyła się w stronę zgromadzonego nieopodal tłumu. Była jednak zbyt daleko, żeby komukolwiek zaszkodzić. Chociaż…

Spośród gapiów wybiegła mała istotka – kilkuletnia dziewczynka, zaciekawiona poruszającą się kulą.

- Uciekaaaj! – wrzasnęłam i rzuciłam się w kierunku dziecka. Było już przy bombie, prawie jej dotykało. Złapałam ją sekundę przed wybuchem. Pęd powietrza poniósł nas obie w niewiadomym kierunku. Przycisnęłam mocno dziewczynkę do siebie i obróciłam się w powietrzu. Wolałam ryzykować uderzenie w plecy, niż w klatkę piersiową. Nagle zderzyłam się z czymś. Usłyszałam metaliczny brzęk i odgłos łamanych kości. Przed oczami zatańczyły mi czarne plamy. Nie czułam nóg.

Miałam złamany kręgosłup…



*By Sapkowski.
** No… kaca. Ludzkiego kaca.


Dodane przez Moonlady, dnia 27.04.2011, 19:33.


Gniew


„Skutki gniewu są dużo poważniejsze od jego przyczyn.”

Marek Aureliusz



Dziewczynka, płacząc, wyrwała się z moich bezwładnych ramion i pobiegła do matki. Nic jej się raczej nie stało. W przeciwieństwie do mnie.

Leżałam na brzuchu, twarzą do ziemi. Warkocz rozplątał się i teraz włosy zakrywały mi częściowo twarz. Sądząc po tym, co mówiły otaczające mnie głosy, niesiona pędem wbiłam się w latarnię. Taa… Teraz już wiedziałam, jak czuł się bandzior, z którym spadłam 3 miesiące temu z Empire State Building. Z tym, że ja zdążyłam złapać się parapetu. On nie.

- „Straszne”.

- „To bohaterka”

Bla, bla. Kolejne łzawe wypociny o bezsensownym heroizmie. Fuj!

- „Mogła to przeżyć?”

- „Co to musi być za ból!”

Emm… Z mojego punktu widzenia uszkodzenie kręgosłupa było dość komfortowym urazem (o ile w ogóle urazy są komfortowe) – nic nie bolało, jedynie w miejscu nóg miałam czarną dziurę. Rdzeń kręgowy postanowił chyba wziąć urlop.

Spośród mnóstwa głosów wybił się jeden znajomy.

- Julia! – krzyczał Mark – Jestem tutaj, nie bój się. Przyprowadziłem lekarza.

Aha. Gliniarz będzie zgrywał Romea po utracie Julii.

- Znacie się? – zapytała jakaś kobieta. Poczułam dotyk palców na szyi. Ktoś badał mi tętno.

- Poznaliśmy się niedawno – jęknął – W barze, z pół godziny temu. To pisarka, przyjechała z Nowego Jorku. Robi jakąś pracę o policji…

- Żyje – przerwała mu kobieta, chyba lekarka – Ma prawdopodobnie złamany kręgosłup.

Łał, niesamowita diagnoza, pani doktor. Normalnie nie można było zgadnąć, co mi jest!

- Przeżyje? – spytał ktoś.

Coś ukuło mnie boleśnie w krzyżu. Poczułam delikatne drgniecie tam, gdzie powinny być palce u nóg. Świetnie. Zaczyna się.

- Możliwe. Ale do końca życia będzie kaleką.

Miałam ochotę zaśmiać się w głos. Ja, Moonlady, kaleką? Chciałoby się! Pani doktor, jakiekolwiek diagnozy trzeba u mnie stwierdzać godzinę po wypadku.

Au. Szarpnięcie. Mocne. Jęknęłam. Stopy zadrgały.

- Słyszeliście to? – wyszeptał Mark.

Mrowienie nóg stawało się coraz silniejsze, a ukłucia częstsze.

- Co takiego?

- Ten jęk…

Ból stał się nie do wytrzymania. Wygięłam plecy w łuk, próbując zwinąć się w kłębek. Nogi drgały mi, jakbym miała padaczkę. Z ust gapiów wydarło się chóralne westchnienie.

Ostatnie szarpnięcie było tak mocne, że krzyknęłam. Ból osiągnął ostateczna fazę. W głowie zaczęło mi szumieć. Bałam się, ze zaraz zemdleję. Odnalazłam nagle swoje nogi i natychmiast podkurczyłam je, przyciskając do brzucha.

Potem nastała cisza *.

Ból ustał.

Leżałam przez chwilę, czekając, aż ustaną ostatnie drgawki. A potem odwróciłam się na plecy.

Ludzie byli odsunięci na bezpieczną odległość. Jedynie Mark przy mnie kucał. Był nieźle przestraszony. Na mój widok wzdrygnął się i wstał. Pomacałam ręką twarz. No tak, spadły mi okulary. Beret też się gdzieś zapodział.

- Pomóż mi wstać – warknęłam na policjanta. Nie ruszył się. Zaklęłam. Podniosłam się chwiejnie.

Wściekłość we mnie ustąpiła miejsca zimnemu spokojowi. Miałam tylko jedno postanowienie: ukarać tych, którzy narazili moje życie i byłam gotów spełnić je z premedytacją i wyrachowaniem. Po burzy nastała cisza.

Aby osiągnąć swój cel, postanowiłam użyć broni ostatecznej: żądeł i jadu.

Usłyszałam znajomy trzask i odgłos dartego materiału. Z moich przedramion wyskoczyły czarne 30-centymetrowe szpikulce zakończone cienkimi rurkami i rozdarły rękawy płaszcza. Nie przejęłam się tym zbytnio. Ktoś w tłumie jęknął z przerażeniem. Poczułam lekką dumę.

Nagle usłyszałam krzyk. Jeden z robotów, poraził prądem nosorożca, który zmienił się w niskiego, zielonego chłopaka. Teraz siedział on na ziemi, próbując osłonić się przed 2 maszynami.

Moja reakcja była natychmiastowa: podniosłam rękę i wycelowałam w androida najbliżej chłopaka. Z rurki na końcu żądła wystrzeliła jadowicie zielona substancja. Trafiony robot zaszamotał się, zachwiał i upadł. W miejscu, gdzie jad przeżarł się przez metal, powstała niewielka, dymiąca dziura. Drugi robot spojrzał w kierunku, skąd nadleciała kulka tajemniczej substancji. Ale mnie już tam nie było.

Pojawiłam się tuż przed nim, wbijając żądło w sworznie pomiędzy głową i tułowiem. Zadrgał, zabrzęczał mechanizmami i ucichł. Z lubością wyszarpnęłam z niego ostrze. Powróciły wspomnienia nocnych bijatyk w Bronxie. **

Zielony na ziemi za mną zaklaskał z podziwem.

- To było niezłe – gwizdnął, a kiedy się odwróciłam, dodał – Uczą takich rzeczy na zjazdach pt. „Mam niesamowite oczy”?

- Nie – odpowiedziałam – Na zebraniach Kółka Ofiar Szalonych Eksperymentów.

Wyszczerzył się od ucha do ucha (Naprawdę! Szerokość jego uśmiechu przekracza wszelkie dopuszczalne normy).

- Już cię lubię. Jestem Bestia – podał mi rękę. Pomogłam mu wstać.

- Cześć, Zielony. Jesteś na mojej czarnej liście. Nie lubię sałaty.

- Krowa też nie – odparł – A je zieleninę.

Był niższy ode mnie o pół głowy. Ale za to jego czaszka była szerokości 2 moich. W dodatku umiał się wygłupiać. Może to miasto nie jest takie drętwe?

- Słuchaj, kto tym wszystkim steruje? – spytałam – Tymi robotami.

- Ten tam – wskazał na Blacharza. – Slade. Tylko nie wiemy, jak…

Przerwałam mu.

- Potrzebuję sprawnego robota. Teraz, zaraz. Da się załatwić?

- Oczywiście – powiedział entuzjastycznie. - Dostawa do rąk własnych czy do domu?

- Wezmę na wynos – odpaliłam.

W parę sekund zmienił się w T-rexa. Zamiatając olbrzymim ogonem, podbiegł do dziewczyny w czerni i sprzątał jej sprzed nosa jedna maszynkę.

- Tyy… - syknęła wściekła. – Nie masz własnych?!

Tymczasem Bestia, jak piesek, który przyniósł aport, stawił się przede mną, trzymając w paszczy wyrywającego się robota.

- Dzięki – uśmiechnęłam się – Postaw go tutaj i przytrzymaj.

Ryknął wesoło. Odebrałam to jako „momencik”. Przeobraził się w niedźwiedzia i założył androidowi nelsona. Ujęłam w dłonie jego „twarz”. Żeby dotknąć czołem metalowej głowy, musiałam stanąć na palcach.

Roboty są najczęściej albo zaprogramowane, albo zdalnie sterowane. W przypadku tych ostatnich musi istnieć jakiś nadajnik, który nimi kieruje. Robi to, przekazując fale radiowe do robotów i z powrotem. A ja, przy odrobinie szczęścia (bo co zrobić, gdy maszynki jednak są zaprogramowane?) mogłam owe fale wyczuć.

Robot szamotał się dalej w uścisku zielonego misia, a ja odebrałam delikatny przekaz do jego procesora. Mamy cię! Teraz namierzenie nadajnika to była bułeczka z masełkiem (i pasztecikiem! Mniam!). Po prostu skupiłam się i dałam ponieść falom. Bingo!

Androidy odbierały polecenia od małego, czerwonego pudełeczka (co mnie, do jasnej, wzięło z tymi zdrobnieniami?!) przy pasku (paseczku Gwiazdka :]) blacharza. Robot nie był mi już potrzebny.

- Dzięki – uśmiechnęłam się do Zielonego – Jest twój.

Odwróciłam się i podążyłam wolno w kierunku Slade’a..

- Ej, a ty dokąd?! – wrzasnął za mną Bestia.

Nadal będąc tyłem do niego, uśmiechnęłam się perfidnie.

- Pora wyłączyć te maszynki.



Krążyłam wokół blacharza i Karate Kida, wypatrując pozycji, która umożliwiłaby mi zaatakowanie nadajnika. Wolałam nie mieszać się bezpośrednio w walkę, bo mogłabym oberwać. Postanowiłam więc, że załatwię sprawę z dalszego dystansu.

Nareszcie! Slade ustawił się w idealnej pozycji – trzymał rękę w górze, blokując chłopaka. W ułamku sekundy oceniłam umiejscowienie i odległość od celu. Rozpędziłam się i jednym płynnym ruchem wyciągnęłam orion z sakiewki na udzie, obróciłam się, by nabrać impetu i rzuciłam.

Metalowa gwiazdka bezszelestnie poszybowała w stronę nadajnika. Usłyszałam cichy trzask i shruiken musnął czerwone pudełeczko, rozcinając je. Zepsuty nadajnik zatrzeszczał i zaiskrzył.

Nagle wszystkie odgłosy wydawane przez roboty – szumy, trzaski czy ocieranie się trybików – ucichły. Bezwładne maszyny przewracały się na ziemię i zastygały w bezruchu.

Tytani stanęli, patrząc na mnie.

Bestia klaskał bezgłośnie i pokazywał kciukami „OK!”.

Tłum szemrał i z niepokojem zerkał w moją stronę.

A do mnie dotarło, co zrobiłam.



Kiedyś, w przeszłości, obiecałam sobie, że już nigdy nie będę walczyć. Że pójdę na studia, znajdę pracę i będę żyła jak normalny człowiek. Koniec z przestępstwami, superłotrami i intrygami.

Powinnam była wtedy zrozumieć, że nie spełnię tej obietnicy. Że nie wytrwam, nie dam rady.

Zrozumiałam to teraz.



Postanowiłam wycofać się i uciec. Nie chciałam, żeby trąbili o mnie w mediach. Ba! Nie po to starałam się jak mogłam, żeby obwołali mnie truposzem, żeby teraz otrąbić własne zmartwychwstanie.

Na ziemi niedaleko zobaczyłam swoje okulary. Kidy je podniosłam, pękły w pół. Obok leżały niebieskie moherowe strzępki. Znów wezbrała we mnie złość. Świetnie! Teraz znów muszę ukrywać się po nocach. Gdyby nie te dzieciaki…

Ktoś położył mi rękę na ramieniu.

- Hej – usłyszałam głos Karate Kida – Jestem Robin. Pomóc ci w czymś?

- Tak – syknęłam. Obróciłam się błyskawicznie, a moja zaciśnięta pieść poszybowała prosto w nos chłopaka. Jęknął i upadł na ziemię. – Dzięki za pomoc. – Uśmiechnęłam się złośliwie.

Naciągnęłam płaszcz i poszłam przed siebie. Tłum rozstępował się przede mną.

C.D.N.

*Głośna cisza. Tłum szemrał, a Tytani walczyli Bestia :P

** Dzielnica NY. Nie trzymaj w mieszkaniu telewizora, bo ci go ukradną Bestia :P

-----------

Przepraszam, że nie wczoraj, ale po ludzku czasu nie było Bestia :P

Dodane przez Moonlady, dnia 29.04.2011, 19:02.
Przejdź do forum: