On + Ona = Rewolucja! - Moonlady
|
|
Dodany dnia 2013-01-06, 19:26
|
|
Część I Jest to opowiadanie... Zaczęte dość dawno. Podczas gdy Moonlady utknęła w pewnm martwym punkcie, a nazajutrz czekał mnie konkurs z historii, postanowiłam zająć myśli czym innym. I tak powstało dokończenie... Przynajmniej tego fragmentu. Witajcie w Naihilii, kraju, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje... Zalecam, aby tego opowiadania nie czytały osoby mające mniej niż 12 lat, ze względu na przemoc i sceny... miłosne? (XDD) Ona + On = Rewolucja! I dzień Końskie kopyta cicho stukały o bruk, gdy Aliane, wiedźminka z klanu Skorpiona, przekraczała bramy Valokki. W świetle zachodzącego słońca jej platynowe włosy nabrały miedzianego odcienia, a blada cera wyglądała na lekko zaróżowioną. Kocie oczy z ciekawością rozglądały się dookoła, lustrując uważnie otoczenie. Samo pojawienie się nowoprzybyłej wzbudzało sensację. Dzieci otwierały szeroko buzie, patrząc na pięknego, karego konia, objuczonego paczkami o niepospolitych kształtach i rękojeści mieczy wystające spomiędzy bagaży. Jednak najdziwniejszy był dla nich kolor skóry dziewczyny – w Naihilii, państwie zielonych ludzi zwanych Nirami, biała skóra była czymś tak nadzwyczajnym, jak dla nas Murzyni. Owszem, przebywali tam Khamirowie, jak ich nazywano, ale te dwie rasy raczej nie wchodziły sobie w drogę. Valocca była średniej wielkości miastem, posiadającym autonomię – miała własny rząd, terytorium i wojsko. Wpływało na to zapewne położenie w górach i oddalenie od reszty kraju. Można było się do niej dostać jedynie krętymi szlakami przez przełęcze. Czyniło to Valokkę jednym w swoim rodzaju spektrum czystej kultury Nirrów, nieskażonej jeszcze wpływami innych państw. A wiadomo, że im dalej od głównych traktów, tym łatwiej o potwora. Gdy Aliane powoli zagłębiała się pomiędzy drewniane domy, rósł dookoła coraz większy tłum. Nie zwracała na niego uwagi, była przyzwyczajona do tego, że jest niecodziennym zjawiskiem. Jej wzrok prześlizgiwał się po eleganckich kamieniczkach obrośniętych pnączem, witrażach w oknach i istnej powodzi kwiatów, wylewających się z każdego parapetu. To spektrum barw niesamowicie kontrastowało z ciszą panującą dookoła. Nirrowie, których głównym zmysłem był słuch, porozumiewali się o wiele ciszej niż inne ludzkie rasy. Za to kolory ich strojów aż biły po oczach. Wiedźminka miała okazję przekonać się, że legendy, które o nich opowiadano, są w większości prawdą. Była tylko ciekawa czy ten cichy, kolorowy naród ma jakąś ciemną stronę. Wzrok dziewczyny przykuł niewielki ruch na jednym z dachów. Zwróciła w tamtą stronę twarz. I zamarła. Na jednej z kalenic dostrzegła dumnie wyprostowaną męską postać, od stóp do głów okutaną w czarny płaszcz z kapturem zakrywającym twarz. Wieczorny wiatr owiewał ją i gdy w pewnym momencie odgarnął płaszcz, można było dostrzec przypasany z boku miecz. Czerwone promienie słońca w połączeniu z jednolitą czernią ubioru nadawały mężczyźnie zarazem królewski i przerażający wygląd. W pewnej chwili Czarny Wojownik (jak nazwała już go w myślach) spojrzał w jej stronę. Gdy ich oczy się zetknęły, dziewczyna zadrżała. Aliane z rozbawieniem obserwowała, jak karczmarz zręcznie lawiruje między tłumem ludzi z kilkoma tacami w rękach. Wybrała „Gospodę pod Srebrnym Mieczem” ze względu na nazwę, a wraz z nadejściem nocy okazało się, że to ulubione miejsce spotkań mieszczan. Teraz, siedząc samotnie przy stole (prawie wszyscy Nirrowie wciąż zachowywali do niej dystans), obserwowała. Grajków, z których wymyślnych instrumentów wydobywały się dźwięki wychodzące poza skalę słuchu zwykłych ludzi. Dzieci, śmigające pod nogami dorosłych lub wchodzące im na kolana, wśród których prym wiódł synek oberżysty. Ognistowłosą tancerkę, która weszła na jeden ze stołów i tańczyła tak skomplikowany taniec, że nawet wiedźminka miałaby problem z powtórzeniem jej ruchów oraz jej rozochoconych widzów, skandujących imię „Caly!”. - I jak podoba się pani nasze miasteczko? – została brutalnie wyrwana z marzeń przez karczmarza o ciemnozielonym odcieniu skóry, na pucołowatych policzkach przechodzącym w czerń. Uśmiechnęła się. - Jest doprawdy… Niezwykłe – wyciągnęła rękę. – Jestem Aliane, wiedźminka. Zabijam potwory – przedstawiła się. Karczmarz roześmiał się głośno. Dziewczyna pomyślała, że to najbardziej przyjacielski człowiek w całym mieście. - Potworów u nas, pani, nie znajdziecie – klepnął ją lekko po plecach. – Grasowała kiedyś banda zbójców na szlaku, ale nasz książę już dawno sobie poradził. Na twarzy dziewczyny pojawiło się lekkie rozczarowanie. Mały Parre wdrapał się niezgrabnie na kolana ojca, nieśmiało uśmiechając się do wiedźminki. Ta odwzajemniła uśmiech, choć na widok miłości, z jaką karczmarz patrzył na synka, poczuła lekkie ukłucie w sercu. - Cześć, mały – poczochrała chłopca po włosach. – Boisz się zbójów? Dziecko pokręciło głową, chowając twarz w fałdach ojcowskiej koszuli i mrucząc coś w nieznanym języku. Ojciec westchnął ciężko. Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Co powiedział? – zmarszczyła brwi. - To nie rozbójników boją się nasze dzieci – mruknął oberżysta. – Tylko Estevrila. - To ten rycerz, którego widziałam przy bramie? – zmrużyła oczy, skupiona. – Kim on jest? Mężczyzna przetarł czoło. - O, pani, żeby tak jednym słowem go opisać… To mój przyjaciel. I chyba tylko mój. Ludzie się go boją lub nienawidzą. Chociaż moim zdaniem niesłusznie… Poznasz go, pani, z pewnością. Przychodzi tu prawie codziennie. Parę minut później, gdy karczmarz zniknął w kuchni, drzwi otwarły się z lekkim skrzypnięciem. W całym pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Wszystkie oczy zwróciły się na wysokiego mężczyznę, okutanego w czarny płaszcz i stojącego na progu. I nagle, dziwnym trafem, okazało się, że wszystkie ławy są już zajęte. Pozostało tylko jedno wolne miejsce – naprzeciw Aliane. Gdy tylko Estevril usiadł, karczmarz natychmiast postawił przed nim miskę z zupą. Stanął przy stole, z zakłopotaniem wycierając dłonie w fartuch. Wiedźminka dostrzegła, że pod kapturem nieznajomego zamajaczył uśmiech. - Usiądź, przyjacielu – jego lekko chrapliwy głos brzmiał magnetycznie, hipnotyzująco. Karczmarz nie skorzystał. - Panie – wyszeptał. – To pani Aliane, wiedźminka. Przybyła dziś do miasta. Pod kapturem błysnęły oczy, gdy Estevril zwrócił głowę w kierunku dziewczyny. - Widzieliśmy się już dzisiaj – mruknął. – Ale, mimo to, miło mi panią poznać. Aliane dałaby wszystko, aby odsłonić jego twarz. - Mi także – odparła chłodno. Postanowiła nie ukazywać, jakie wzbudza w niej zainteresowanie. Zapadła cisza. - Widziałem twoją broń – odezwał się po chwili. – Używasz bastardów? Bo po długości ten srebrny wyglądał mi na espadon. Uniosła w górę brwi. - Znasz się na mieczach, jak widzę. - To konieczne w moim fachu. Znowu ledwie widoczny uśmiech. Odpiął od pasa pochwę i położył miecz na stole. - Claymore – szepnął. – Dwuręczny. Pięknie wyważony i jeszcze lepiej tnący. Gdy z powrotem przypasał broń, wiedźminka postanowiła zadać nurtujące ją od kilku chwil pytanie. - A czym się zajmujesz? Pochylił się w jej stronę. - Nie chciałabyś wiedzieć. Wstał, naciągnął bardziej kaptur i skierował się do wyjścia. Dopiero teraz Aliane zauważyła, że przez cały jego pobyt w gospodzie nikt oprócz nich nie odezwał się ani słowem. Nie wiedziała, dlaczego to robi ani nie myślała o konsekwencjach. Po prostu wybiegła za nim w mrok. - Zaczekaj! – zawołała cicho. Odwrócił się. - Chciałaś jeszcze coś mi powiedzieć, pani? Dobiegła do niego. Podniosła głowę – bo był od niej wyższy przynajmniej o stopę – i spojrzała mu hardo w twarz. Mimo swojego kociego wzroku nie mogła jej dojrzeć. - Mówmy sobie na „ty” – zaproponowała. – Aliane – wyciągnęła rękę. - Estevril – nie uścisnął jej dłoni, ale pochylił się i lekko musnął ją ustami. Wiedźminka zadrżała. – Ale to imię do ciebie nie pasuje. Zmarszczyła brwi. - Dlaczego tak uważasz? - Gdybyś była jedną z nas – zauważył. – Nosiłabyś imię „Chetayo”. - Czyli? – splotła ręce na piersiach. Zawiał lekki wiatr i rozkloszował pelerynę mężczyzny. - Kociooka – odparł. – W Starej Mowie Nirrów. Mogę cię tak nazywać? Wzruszyła ramionami. - Jak dla mnie nie robi to różnicy. Nagle zatrzymała się. Chociaż lepiej byłoby powiedzieć: „Stanęła jak wryta”. Kilka centymetrów od jej twarzy podrygiwał lekko czubek długiego miecza. - Broń się, Chetayo – rzucił zaczepnie Estevril. Mogłaby przysiąc, że drwiąco się uśmiecha. – Sprawdźmy, czy wiedźmini są naprawdę tak dobrzy w mieczu, jak o was mówią. Miecz sam wskoczył jej w dłoń. Odparowała. Klingi zderzyły się ze szczękiem. Wkrótce w uliczce słychać było jedynie odgłosy ścierających się ze sobą broni. Estevril był dobry. Lepszy, niż przypuszczała Aliane. Ale wciąż był człowiekiem, niezmutowanym. Była pewna, że zaraz zacznie dyszeć. Zauważyła, że gdy chodzi o umiejętności szermiercze, była bardziej precyzyjna i znała więcej ciosów. Ale gdy wydawało jej się, że już zdobywa przewagę, mężczyzna nagle wyskoczył w górę i zniknął w ciemnościach. Zaskoczona wiedźminka odruchowo spojrzała w tamtą stronę. Kątem oka wyłowiła ledwo widoczny ruch za plecami. Nie zdążyła się odwrócić, gdy poczuła na szyi ostrze sztyletu. Jak na człowieka Czarny Wojownik miał wyjątkowo szybki refleks. - Brawo, Chetayo – mruknął. Aliane poczuła, jak jego ciepły oddech owiewa jej kark. - Przecież przegrałam – zaprotestowała. Roześmiał się. - Wygrać ze mną w moim mieście wcale nie tak łatwo. Zabrał sztylet. Na myśl o tym, jak jest blisko, serce dziewczyny zabiło mocniej. - Denerwujesz się? – szepnął. Oddech mu przyspieszył. Wiedźminka błyskawicznie odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz. Wyciągnęła ręce, chcąc ściągnąć kaptur. Złapał ją za nadgarstki. Przez kilka sekund trwali tak, podczas gdy napięcie między nimi rosło. A potem stało się coś niespodziewanego. I gdyby którekolwiek z nich zapytać, dlaczego to zrobiło, nie umiałoby odpowiedzieć. Pocałowali się. Głęboko, namiętnie. Aliane pragnęła, by ta chwila trwała wiecznie. Aby ten pocałunek nigdy się nie skończył. Nie wiedziała, co w Estevrilu ją pociągało – głos, otaczający go kokon tajemnicy czy mur nieufności, którym inni się od niego odgrodzili. Nagle mężczyzna przerwał pocałunek. Odwrócił się i zniknął. Aliane wciąż czuła muśnięcie czarnej szaty. I dopiero teraz usłyszała czyjeś kroki. Parę sekund później zza zakrętu wyłoniła się ludzka postać – mężczyzna, Nirr, niosący w ręce latarnię. Zmierzał w kierunku gospody. Gdy zauważył wiedźminkę, szybko się do niej zbliżył. - Pani! – zawołał wesoło. – Właśnie pani szukałem! Zauważyła teraz, że nie ma więcej niż dwudziestu paru lat, jest od niej wyższy, a lśniące złotym połyskiem w świetle płomienia włosy zaczesał z tyłu, w krótki kucyk. Uniosła lekko brwi. Ta poufałość przedstawiciela raczej nietowarzyskiej rasy zaskoczyła ją. - Jestem Senin – przedstawił się. – Z Podegrodzia. Gdy tylko usłyszałem, że „Pod Srebrnym Mieczem” zatrzymał się Srebrny Skorpion, po prostu musiałem się z nim spotkać – wyjaśnił. Aliane odpowiedziała lekkim uśmiechem. No, no… Nie przypuszczała, że znają ją tutaj również pod tym imieniem. Najwidoczniej Senin interesował się tym, co działo się w okolicznych królestwach. Jak rzadko który mieszczanin. - Pozwolisz, pani? – nadstawił ramię. – Chyba zmierzamy w tym samym kierunku. - Dziękuję – złapała go pod rękę. Zauważyła teraz, że ma nieco elfią urodę – trójkątną twarz, mały nos i wąskie usta, wygięte w uprzejmym uśmiechu. To w połączeniu z krzaczastymi brwiami i szerokimi ramionami sprawiało, że miała przed sobą mężczyznę, któremu zapewnie trudno było odpędzić się od kobiet. Dostrzegł jej wzrok. - A, tak – żachnął się. – Moja matka pochodziła z głębi gór, z Himiny. Nie znała tej nazwy, pokiwała więc tylko głową na znak potwierdzenia. - A tak nawiasem mówiąc… - zagaił, gdy ruszyli w kierunku gospody. – Ten miecz to chyba claymore, prawda? Aliane rzuciła się na łóżko, zmęczona pod dniu pełnym wrażeń. Najpierw Estevril, o którym wiedziała tylko parę rzeczy: był Nirrem – musiał mieć czulszy słuch od niej, skoro usłyszał Senina wcześniej – wyszkolonym, posiadającym znaczną wiedzę o broni i z jakiegoś powodu ukrywającym twarz. Doszła do wniosku, że obaj, z Seninem, są bardzo podobni. Może nawet… Nie. Odrzuciła tę myśl od razu, gdy się pojawiła. Senin miał miłe, pogodne usposobienie, był wręcz duszą towarzystwa i miał lekkiego bzika na punkcie wysłuchiwania nowin. Aliane musiała przez cały wieczór spowiadać mu się z tego, co dzieje się w obcych krajach, kto obecnie tam panuje i jak żyją biali ludzie. Chłonął wiedzę jak gąbka, w ramach rewanżu opowiadając o tutejszych mieszkańcach – ich kulturze, miłości do natury (zwłaszcza do kwiatów) i korabium. O, tak, o tym niezwykłym metalu mógł rozwodzić się tak długo, póki nie przyszło mu na myśl kolejne pytanie związane ze światem za górami. O tym, jak jest wytrzymały, jak wspaniałą broń się z niego kuje… I co najważniejsze: o jego „śpiewie”. Zademonstrował tę właściwość na korabijnym kielichu, który przyniósł mu gospodarz – gdy delikatnie w niego stuknął, rozległ się dziwny, ledwo słyszalny dźwięk o wielkiej sile fal. Jeszcze kilka chwil po wywołaniu odgłosu, cynowe naczynia na stole delikatnie wibrowały. - Gdy Kora śpiewa – mówił – a wraz z nią góry, wiadomo, że idzie trzęsienie ziemi. My, Nirrowie – dotknął zawiniętego czubka ucha – czujemy jej śpiew. To szósty zmysł – jak wzrok czy węch. Dlatego lepiej nie bić przy nas w gongi – pochylił się w jej stronę, mrucząc konspiracyjnie i poruszając brwiami. Wiedźminka roześmiała się na wspomnienie jego miny, po czym nagle ucichła. Bezszelestnie, jak kot, podeszła do okna. Myliła się – nikogo za nim nie było. A wydawało jej się, że słyszała jakiś szelest… C. D. N. Dodane przez Moonlady, dnia 24.10.2010, 21:35. Część II Witajcie w Naihilii, kraju, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje... Zalecam, aby tego opowiadania nie czytały osoby mające mniej niż 12 lat, ze względu na przemoc i sceny... miłosne? (XDD) W dalszej części opowiadania znajdują się także sceny 16+, napisane przez Lavender duużo czasu po tym, jak pokazałam jej to opowiadanie. Zostaną one specjalnie odznaczone. | \/ I co, zadowolona, Lav? ;P Ona + On = Rewolucja! II dzień Głośnie pukanie w drzwi wyrwało wiedźminkę ze snu. Ba, żeby tylko pukanie – było to głośnie walenie w drewno, połączone z wykrzykiwaniem jej imienia. Przetarła oczy i wstała, po drodze przypasując miecz. - Pani Aliane, Alianeee…! Za drzwiami stał mały Parre, z uniesionymi piąstkami i szeroko otwartą buzią. Na widok wiedźminki odskoczył z cichym piskiem. - Tak? – przykucnęła. Chłopczyk zrobił niewinną minkę. - Pani Aliane… - stracił nagle całą pewność siebie. – Tayo kazał powiedzieć, że ma pani gości. - Jakich gości? – spytała, marszcząc brwi. Nikogo się nie spodziewała. Dziecko uniosło ręce jak najwyżej. - Ryceerzy – szepnęło z podziwem. – Na taaakich koniach! Są od księcia. Aliane wstała. - Dobrze – westchnęła. – Zaraz tam będę. W sali jadalnej panował niesamowity chaos i rozgardiasz. Nie tylko gospodarz, ale cała jego rodzina uwijali się w pośpiechu, by zadowolić grupę odzianych w zbroje mężczyzn siedzących przy głównym stole. Ci zaś hałasowali, popijali wino i co jakiś czas prosili o nową beczułkę. Prym wodził wśród nich wysoki rudzielec o pociągłej twarzy. Kosmyki tłustych włosów sięgały mu ramion. Wzrok w jego twarzy przykuwało wysokie czoło, orli nos i rozciągnięte w szyderczym uśmiechu usta. Aliane jakiś czas przyglądała mu się, sama się nie ujawniając. Wydał się jej postacią o tyleż dziwną, co charakterystyczną. Zauważyła, że uśmiechając się, unosi z politowaniem brew i lekko mruży piwne oczy. Prawą stronę twarzy, od łuku brwiowego po policzek przecinała wąska blizna. Nie był przystojny – z pewnością wiele dziewcząt odwróciłoby od niego twarz – ale miał w sobie jakąś charyzmę, tak że, mimo iż uzbrojeniem nie odznaczał się od innych, instynktownie wiedziało się, że to on tu dowodzi. - I wtedy… - usłyszała jego głos. I skrzywiła się z niesmakiem. Był dość wysoki i chrypiący. Odwrotnie niż u Estevrila. – Olbrzymi wao, większy od konia, wyskoczył z krzaków! – żywo gestykulował. Słuchacze mruknęli z uznaniem. – A ja na niego! Ciąłem raz, drugi, trzeci przez pysk! I zwalił się na ziemi w kałuży krwi… - Bardzo ciekawa opowieść – przerwała mu Aliane ironicznie. Rudzielec podniósł się ze swojego miejsca. - Srebrny Skorpion! – zawołał, bezczelnie się uśmiechając. – Cóż, mówiąc szczerze, spodziewałem się kogoś… z deczko innej płci – uniósł palec wskazujący dla zaakcentowania swojej wypowiedzi. Wiedźminka prychnęła. Była przyzwyczajona do tego, że mylono ją z napakowanym osiłkiem. Jednak usłyszenie tego otwarcie ją uraziło. Zanotowała sobie na przyszłość, aby do tego osobnika podchodzić z dystansem i nabrała pewności, że raczej się nie zaprzyjaźnią. - A ja – uniosła brwi i splotła ręce na piersi. – Spodziewam się, że ten, kto ma odwagę tak mówić do wiedźmina, jest równie dobry w mieczu, co w języku. Rycerz roześmiał się i klasnął w dłonie z uciechy. - Ha! Przypatrzcie się, panowie! Oto prawdziwy skorpion! Żądło nie tylko w rękach, ale i w pięknych usteczkach! Wiedz więc – położył dłoń na rękojeści miecza – że ów śmiałek to Tavu-asco, władca tego pięknego miasta! Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Ten książę, śmiałek, który przepędził z Valokki rozbójników jest takim nadętym bubkiem? Nie potrafiłby podnieść miecza, o używaniu go nie wspominając! Już miała na języku jakąś ciętą ripostę, ale nie dał jej dojść do słowa. - I wiedz, że ten władca, w swej niekończącej się łaskawości, składa ci pewną propozycję… O, już się boję, pomyślała. - … Zamierza pokazać ci tę piękną okolicę i opowiedzieć o naszej kulturze. Skłoniła się lekko, nie pokazując, jakie obrzydzenie wywołuje w niej sama wizja spędzenia czasu z kimś takim. - Wybacz, panie, ale wolałabym sama decydować o tym, co w tym mieście zwiedzać. Podszedł do niej. Musiała zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w twarz. - To jest propozycja – syknął. – Za chwilę zmieni się w rozkaz. A wiesz, co w naszym mieście czeka tych, którzy nie słuchają rozkazów? – rycerze wstali i sięgnęli do mieczy. Książę uniósł brwi, patrząc na dziewczynę. – A nawet wiedźmina coś ogranicza – odwrócił się, pstryknięciem palców przywołując swoją drużynę do porządku. – Liczę na to, że pojawisz się na obiedzie w moim zamku – wychodząc z gospody rzucił jeszcze przez ramię ostatnie spojrzenie. – I nie będzie trzeba zaciągać cię tam siłą. Gdy tylko za drużyną zamknęły się drzwi, Aliane zaklęła. Szpetnie. I nie bacząc na wzrok gospodarza i jego żony, ruszyła do pokoju. Zamek jak zamek, pomyślała wjeżdżając przez bramę książęcej rezydencji. Średniej wielkości, z szarego kamienia, bez zbytnich ozdób. Zbudowany raczej jako twierdza obronna niż wypoczynkowa rezydencja. Wiedźminka zmarszczyła brwi, widząc, że mieszkańcy budowli pozwolili, by pnącza oplotły jej mury, krusząc je i tworząc naturalne drabiny dla potencjalnych najeźdźców. Ale znała już Nirrów na tyle dobrze, aby wiedzieć, że uwielbiają rośliny. Po prostu ten typ tak ma. Przeciskała się przez tłum na dziedzińcu, który przypominał raczej targowisko niż miejsce musztry dla żołnierzy. Ludzie pokrzykiwali coś do siebie, zwierzęta ryczały, wszyscy chcieli jak najszybciej się stamtąd wydostać. Wartownicy czuwający przy wrotach wiodących do wnętrza zamku, zasalutowali na widok wiedźminki. Najwyraźniej Książę uprzedził ich o jej przybyciu. Gdy metalowe odrzwia zamknęły się za nią, poczuła, jakby właśnie wjechała do więzienia. Panował tu mrok i chłód, których nie były nawet w stanie przegnać umocowane w ścianach pochodnie. Z ciemności wyłonił się zielonoskóry pachołek, tłumaczący cicho, że powinna zostawić tu konia. Odprowadzi go do stajni, bo dalej zwierzętom gospodarskim wejść nie wolno. Zsiadła ze swojej klaczy i dała chłopcu drobna monetę, jednocześnie grożąc, że jeżeli ktokolwiek zrobi jej krzywdę, to pożałuje. Pokiwał głową i ruchem ręki wskazał jej niewielkie drzwi w ścianie naprzeciwko. Ruszyła w tamtą stronę. I o ile na zewnętrznym dziedzińcu panował gwar i ścisk, to tutaj, do wnętrza pałacu nie docierały żadne dźwięki. Dziewczyna przyznała w duchu, że nigdy, w żadnym zamku, nie widziała czegoś podobnego. Dziedziniec wewnętrzny był ogrodem. Niewielką powierzchnię nadrabiał ilością zgromadzonych roślin. Oprócz gatunków, które znała – róż, orchidei, krzaków jałowca czy wielkiego dębu w środku ogrodu – znajdowały się tam okazy flory, o których istnieniu nie miała pojęcia. Jej uwagę przyciągnął dziwny kwiat, z kształtu kielicha przypominający lilię, ale o półprzezroczystych, niemal kryształowych płatkach. Owijał się wokół pnia dębu, korzeniami sięgając do fontanny, wkopanej w ziemię przed olbrzymim drzewem. Zauroczona pięknością rośliny podeszła bliżej i dotknęła jednego z sercowatych liści. - Aał! – krzyknęła cicho, wkładając rozcięty palec do ust. Nie poczuła bólu, jedynie nieprzyjemny dotyk. Roślinka może i była piękna, ale miała maleńkie kolce. - To górska lilia – usłyszała czyjś głos. – Równie olśniewająca, co ostra i niedostępna. Odwróciła się. Tavu-asco stał na schodach wiodących z ogrodu do wieży, opierając się o poręcz. Tym razem nie miał na sobie zbroi, a wiązaną na piersi białą koszulę i popielate spodnie wchodzące w wysokie buty. Uznała, że poprzednio pomyliła się, myśląc o nim, jako o „chuchrze”. Owszem, był wysoki i szczupłej budowy, ale pod białym materiałem prześwitywały kształty mięśni. Powoli podszedł do drzewa. - Po tym, co słyszałem o Srebrnym Skorpionie – zauważył, gładząc palcem delikatnie płatki lilii. – Sądziłem, że po dzisiejszym zaproszeniu nie obejdzie się bez strat w ludziach. Ale najwyraźniej nawet najbardziej kolczastą roślinę można zerwać. Aliane uniosła brwi. Irytowała ją ta jego pewność siebie. Za kogo on się miał? - Za dużo powiedziane – mruknęła. – Pomyliłeś się, Wasza Wysokość. Nie „zerwać”, a raczej „lekko dotknąć obawiając się kolców”. Uśmiechnął się drwiąco. Wiedźminka pomyślała, że wygrała pierwszą bitwę. Ale czy wygra wojnę? Gestem zaprosił ją w te same drzwi na wieżę, z których przed chwilą musiał wyjść. - Z pewnością zastanawiasz się, dlaczego tak nalegałem, abyś tu przyjechała – wyjaśniał jej, wspinając się po schodach. Przeskakiwał po kilka stopni naraz. Aliane pomyślała, że jest dość wytrzymały jak na zwykłego człowieka. Prychnęła. Gdyby chciała, z łatwością by go wyprzedziła. – Jest ku temu parę powodów. Oczywiście, większość zachowam dla siebie – dziewczyna mogłaby przysiąc, że jego uśmiech jeszcze bardziej się rozszerzył. Weszli do wieży. Poprowadził ją stromymi schodkami w górę. – Ale jeden zamierzam ci teraz pokazać. Wyprowadził ją na zdobione krużganki, znajdujące się z pewnością w zewnętrznym murze pałacu. Jeszcze we wnętrzu wieży zauważyła wykute z białego marmuru ornamenty, które teraz były widoczne niemal wszędzie. I w każdym wzorze znajdował się znak dziesięcioramiennej gwiazdy. Najczęściej oplatały ją pnącza lub otaczały inne, mniejsze iskry. Potem zwróciła wzrok w stronę panoramy, która roztaczała się z krużganków. I zaniemówiła. Miała przed sobą niezwykły krajobraz – nie tylko miasto, ale i szczyty gór, o tej porze roku nagie i ciemne. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo dolina Valokki jest odcięta od reszty kraju. Droga, którą tu przybyła, wiła się przez przełęcze jak złota nić. Pośród mrocznych i wyniosłych szczytów miasto było wysepką pełną kolorów. Zamek leżał na takiej wysokości, że był od niego oddalony, zrównany z nagimi turniami. Aliane mogła obserwować ludzi w dole (zauważyła nawet gospodę „Pod Srebrnym Mieczem”, ale nie docierały do niej żadne dźwięki stamtąd. Wyglądało to jak ruchomy plan. Pomyślała, że z tego miejsca książę mógł z łatwością obserwować jej wczorajszy wjazd do miasta. Natomiast, jeżeli chodziło o nią, mogła wpatrywać się w ten krajobraz godzinami i co chwilę zauważać jakiś nowy szczegół. - Robi wrażenie, prawda? – wyszeptał Tavu-asco, opierając się łokciami o rzeźbioną kamienną poręcz. – Jeżeli chcesz zobaczyć prawdziwą Valokkę, możesz zrobić to tylko tutaj. Zmarszczyła czoło. - I… tylko dlatego mnie tu „zaprosiłeś”, Wasza Wysokość? – zaakcentowała słowo „zaprosił”. Roześmiał się, przeczesując palcami włosy. - Już mówiłem, to jeden z wielu powodów… Oboje jednocześnie odwrócili głowy w kierunku drzwi, słysząc kroki. Po chwili w wejściu na krużganki stanęła młoda dziewczyna w kolczudze. Czarne włosy spięła w krótki kucyk. Przez plecy przewiesiła długi łuk. Stuknęła przed księciem obcasami, stając na baczność. - Spocznij, Vinnie – skinął głową. Dziewczyna wykonała polecenie. - Panie, mam wiadomości od Kotki. Kotki? Ten pseudonim pasował do jakiejś agentki. Aliane zdziwiła się, że nawet tutaj, w tak oddalonym od reszty świata mieście działa wywiad. Miała nadzieję, że usłyszy jakąś tajną wiadomość, ale Nirrowie przeszli na swój własny język, z którego nie rozumiała ani słowa. Kilka razy w ich rozmowie powtórzyło się słowo „Senin”, ale pomyślała, że jest na tym punkcie zbyt przewrażliwiona. Jednak cokolwiek Tavu-asco usłyszał, najwyraźniej go to zadowoliło. Uśmiechnięty od ucha do ucha zwrócił się w stronę Aliane. - Vinnie właśnie poinformowała mnie, że obiad już gotowy – ujął ją pod ramię. – Nie dajmy mu na siebie długo czekać – mrugnął do niej wesoło. Aliane weszła do swojego pokoju w gospodzie i z cichym westchnieniem rzuciła się na łóżko. Miała dość. Towarzystwa księcia, jego równie nudnych, co nieprawdziwych historyjek („I tak sam jeden pokonałem tę chimerę!”, obiadów tak obfitych, że ledwo mogła się po nich ruszać i ogółem całego świata. W dodatku zaprosił ją na pokaz tańców, który miał się odbyć nazajutrz. Specjalnie dla niej! Chyba stąd zwieję, pomyślała. Tak będzie najlepiej. - Słyszałem, że odwiedziłaś dziś zamek – usłyszała ten charakterystyczny chrypiący głos, który mógł należeć tylko do jednej osoby. Z cichym krzykiem usiadła na łóżku i odwróciła się w stronę okna. Na parapecie, jakby nigdy nic siedział Estevril. Jak zwykle w czarnym płaszczu, z kapturem naciągniętym na głowę, tajemniczy, a zarazem nonszalancko oparty o framugę okna. - Jak ty… - wydukała. W głowie kłębiła jej się istna burza. – Jak tu wszedłeś? I dlaczego ty… Wczoraj zniknąłeś! Uniósł ręce w obronnym geście. - Ej, spokojnie. Wlazłem tutaj… - obrócił głowę, spoglądając przez szybę. – Oknem. Nawet nie jest zbyt wysoko –powrócił do poprzedniej pozycji. – Było rozszczelnione. A co do wczorajszego zniknięcia… - nagle uznał, że podłoga jest nadzwyczaj interesująca. – Powiedzmy, że ja i Senin za sobą nie przepadamy. - Dlaczego? – zmarszczyła brwi. Wzruszył ramionami. - Jego się spytaj. Jak było u księcia? Westchnęła. - Lepiej nie pytaj. - Czyli aż tak źle? - Gorzej – ukryła twarz w dłoniach. – To nadęty i zapatrzony w siebie bubek. Chociaż mieszka w zamku z pięknymi widokami. Usłyszała jak prychnął. Pewnie się teraz uśmiecha, pomyślała. I znów, jak poprzedniego wieczoru naszła ją ochota, by ściągnąć mu kaptur, zobaczyć, jak wygląda, jak się uśmiecha, jakiej barwy są jego oczy… Jęknęła. Co się nią działo? Estevril zeskoczył z parapetu i zaczął się przechadzać po pokoju. Doszła do wniosku, że to typ człowieka, który ciągle musi być w ruchu. - Wiesz, z naszym księciem jest w ogóle taka dziwna sprawa… - zagaił. – Ale ty pewnie nie chcesz tego słuchać? Ja bym nie chciał, po… Podniosła głowę. - Nie, nie – przerwała mu. – Opowiadaj. Usiadł obok niej na łóżku, garbiąc się i zasłaniając dłońmi twarz ukrytą pod kapturem twarz. - Był jedynym dziedzicem rodu panującego w Valocce od wieków – rozpoczął opowieść. – Jego ojciec bronił miasta przed wcieleniem do Naihilii. Twierdził, że powinna pozostać niezależnym księstwem, a w przyszłości może samodzielnym królestwem. Miał bardzo wielu przeciwników i jedynego, ukochanego syna, którego matka zmarła przy narodzinach. Toczył wiecznie wojny z pretendentem do tronu Valokki, Sakh-rinem, którego zwano Kanclerzem. Gdy mały Tavu-asco miał cztery lata, Sakh-rin na czele swojej armii napadł w środku nocy na niespodziewających się niczego mieszkańców zamku. Do dziś nie wiadomo, jak dostał się do miasta – potrząsnął głową. – Podczas ataku stary książę zmarł, a jego mały synek zaginął. Miastem zawładnął Kanclerz i jego podwładni, wywodzący się ze zbójców. Był to czas grabieży i pożóg. Aliane wydało się, że za oknem słońce chylące się ku zachodowi na parę sekund ściemniało. A może to było tylko przywidzenie? Wolała nie myśleć o ludziach żyjących wtedy w tym mieście. - Ja, wraz z moimi przyjaciółmi, usiłowaliśmy ratować mieszkańców miasta przed wojskiem Sakh-rina. Ale, mówiąc szczerze, bez regularnego wojska nic nie byliśmy w stanie zrobić, mimo, że byliśmy szkolonymi wojownikami – spojrzał w stronę dziewczyny. – W tych stronach jesteśmy czymś w rodzaju wiedźminów, tyle że nieco bardziej „wszechstronnych” – wypowiedział te słowa głosem ociekającym żółcią. – Po kilkunastu latach Tavu-asco powrócił, dorosły. Zorganizował w mieście powstanie i z pomocą ludu w kilka dni zrzucił z tronu Kanclerza i wygnał go razem z jego ludźmi z miasta. Sakh-rin poprzysiągł, że się zemści i prawdopodobnie dotąd grasuje ze swoją bandą po szlakach Naihilii. Moi przyjaciele ściągnęli kaptury i albo wyjechali, albo przyłączyli się do nowego władcy. Ze starych Valquańczyków, jak nas zwą, pozostałem tylko ja. Dotknęła jego dłoni. Nie próbowała nawet udawać, że nie obeszły jej te słowa. Ostatni Valquańczyk… Przecież ona była ostatnią wiedźminką! Wiedziała, co czuje, sam, opuszczony przez innych. Podniósł lekko głowę. Aliane dalej nie widziała jego oczu, ale wydało jej się, że dostrzega niewielkie odbłyski światła w źrenicach. - Pokaż mi swoją twarz… - wyszeptała błagalnie. Wstał, odwracając się od niej. Rubinowe promienie zachodzącego słońca padały na jego czarną pelerynę, poruszając się przy każdym ruchu mężczyzny i stwarzając wrażenie tańczących na niej płomieni. - Nie, Chetayo – westchnął ciężko. – Nie chciałabyś jej zobaczyć. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Zadrżała na dźwięk tego naihilijskiego przezwiska i wspomnienia wczorajszego pocałunku. - Chcę – odparła krótko. Odwrócił się w jej stronę. Płaszcz zakrywał go całkowicie, przy zapadającym zmroku stapiając się z podłogą. Przez moment Aliane miała wrażenie, że rozmawia z upiorem, nie człowiekiem. - Obaj dobrze wiemy, że później byśmy tego żałowali – uciął. – Mówiłaś, że Tavu-asco ma piękne widoki z okien swego pałacu? Przytaknęła. Uznała, że dalsze spieranie się nie ma sensu. Najwyraźniej trafiła na człowieka równie upartego co ona. Złapał ją za rękę. - Pozwolisz, że coś ci pokażę. Pomógł jej wspiąć się na dach „Srebrnego Miecza”. O ile Aliane była nadzwyczaj dobrze wygimnastykowana, to Valquańczyk poruszał się jak wiewiórka. Podążanie za nim utrudniał fakt, że jego czarny płaszcz co chwilę znikał w cieniu. Gospoda była jednym z wyższych budynków w mieście. Z jej pokrytego słomą dachu roztaczał się doprawdy imponujący widok na Valokkę skąpaną w ostatnich promieniach słońca. Lekki wiatr rozwiewał włosy wiedźminki. Kątem oka zauważyła, że Estevril podtrzymuje swój kaptur, aby przypadkiem mu nie spadł. Uśmiechnęła się drwiąco. - Witaj w moim świecie – usłyszała jego głos. – Chcesz zobaczyć, jak „pracuję”? – nakreślił w powietrzu palcami cudzysłów. Wzruszyła ramionami. Mężczyzna błyskawicznie zbiegł do krawędzi dachu i skoczył. Krzyknęła cicho, myśląc, że spadnie, ale on tylko wykręcił w powietrzu salto i bezpiecznie wylądował na dachu sąsiedniego budynku. Wydało jej się, że na ułamek sekundy, gdy skakał, kaptur zsunął mu się z głowy. Mignęły jej wtedy rozwiane w powietrzu włosy. Brązowe. Nie, rude… A może… Sama już nie była pewna. - Złap mnie, Chetayo! – zawołał do niej. Jak dzieci, pomyślała, gdy adrenalina uderzyła jej do głowy. Chociaż w sumie… Co mi szkodzi! Krzyknęła radośnie, zbiegając po pochyłym dachu. Przez następne pół godziny, do zapadnięcia ciemności, starała się dogonić Estevrila, zręcznie jak małpa skaczącego po budynkach. Czasami oddalał się od niej na kilkaset metrów, by po chwili wynurzyć się z cienia tuż obok. Niemal dawał się jej złapać, zawsze robiąc unik w ostatnim momencie, stawał na krawędzi dachu i udawał, że spada, wyskakiwał z ciemności, dotykał ją ręką i znów znikał. Toczyli wyimaginowane pojedynki, siłowali się, niemal przez cały czas pękając ze śmiechu. Wreszcie, gdy stało się tak ciemno, ze przez swój czarny płaszcz nie był w ogóle widoczny, wychynął z cienia i z zaskoczenia wziął ją na ręce - Puszczaj! – zaczęła się wyrywać. Jeszcze nikt, nigdy nie potraktował jej, Srebrnego Skorpiona, jak byle dziewkę! Posłuchał. - Wybacz – mruknął. – Nie miałem pojęcia… Nie skończył. Oboje przez chwilę stali obok siebie, milczący. Aliane, sama nie zdyszana, słyszała nieco cięższy oddech Valquańczyka. Uśmiechnęła się do siebie. - Znów stoimy na twojej gospodzie – odezwał się. – Daj rękę, pomogę ci wejść do pokoju. Mogła to wprawdzie zrobić sama, ale… No, właśnie, sama nie wiedziała, dlaczego tego chce. - I jak wrażenia? – spytał, gdy wślizgnęła się przez okno do pokoju. Usiadł na parapecie. - Hmm… - uniosła brwi i wykrzywiła usta w podkówkę. – Nie chcę kłamać, mówiąc, że było ciekawie – zawadiacko oparła ręce na biodrach, patrząc mu prosto w twarz. – Bo było bardzo, ale to bardzo ciekawie. Roześmiał się cicho, kręcąc głową. Podeszła do ustawionej na stoliku świecy, chcąc ją zapalić. - Nie rób tego – mruknął, pojawiając się nagle przy niej. Złapał ją za rękę. – Chciałem ci coś pokazać. Spojrzała mu w oczy. Odbijało się w nich światło księżyca. - Odwróć się – poprosił. Posłuchała. Poczuła na swoich oczach pas materiału, przez który natychmiast otoczyły ją ciemności. Zadrżała. - My, Nirrowie, odbieramy świat głównie za pomocą słuchu i innych zmysłów, oprócz wzroku – wyszeptał jej do ucha. – Chciałem, żebyś choć przez moment była taka jak ja… Odwrócił ją powoli. Wraz z zasłonięciem oczu wszystkie pozostałe zmysły dziewczyny wyostrzyły się. Słyszała jego oddech, bicie serca. Dotknął jej dłoni. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Zdjął rękawice. Jego ręce były szorstkie i twarde, ale i delikatne. Skierował jej palce na swoją twarz. Badała ją dotykiem, uważnie i powoli. Musiał być dość młody, przynajmniej w jej wieku, bo nie miał zmarszczek. Wyczuwała krzaczaste brwi, wystające kości policzkowe, wysokie czoło… Zmarszczyła brwi, czując dziwne zgrubienie na prawym policzku. Przypadkiem zeszła niżej, na szyję. Nie wyczuła zapięcia płaszcza. Zrzucił go! Zamarła, gdy zrozumiała, że jedyną przeszkodą niepozwalającą ujrzeć jego twarzy jest pas materiału, którym zasłonił jej oczy. Gdy z powrotem wróciła do badania jego twarzy, poczuła jego dłoń na swoim policzku. Jednocześnie, gdy dotknęła jego ust, poczuła, jak delikatnie całuje jej palce. Zanurzyła ręce w jego gęstych włosach, mimowolnie go do siebie przyciągając. Ich usta się spotkały. O, jak bardzo żałowała w tej chwili, że nie może widzieć! Całowali się namiętnie, gorąco, jakby nagle coś miało przerwać ten moment. Przerwał pocałunek, przenosząc usta na jej szyję. Westchnęła. Oddech ich obojga jeszcze przyspieszył. Nagle Estevril zamarł. - Chcesz tego? Jęknęła. Ten się jeszcze pyta! Zamiast odpowiadać odnalazła jego usta i namiętnie pocałowała. - Chetayo… - wyszeptał chrapliwie, gdy wsunęła mu ręce pod koszulę, gładząc twarde jak stal mięśnie. Pociągnął ją na łóżko. [No, a teraz fragment Lav. Ale, żeby nie było, ostrzegałam. Czytacie to na własną odpowiedzialność ;P] Opadli w miękką pościel wciąż złączeni pocałunkiem. Aliane wysunęła dłonie spod koszuli Estervila tylko po to, by natychmiastją z niego zedrzeć, podobnie jak spodnie. Szwy koszuli rozpadły się z głośnym trzaskiem, a oderwane guziki poturlały po podłodze. Przeniósł usta na jej szyję i zaczął rozpinać guziki jej koszuli, a ona mruczała niczym zadowolona kotka. Obrócili się, teraz ona była na górze, przeciągnął dłońmi po jej biodrach I udach po czym zdjął z niej spodnie. Chetayo... - jęknął, kiedy ona przesunęła jezykem wzduż jego gardła. Usiadła na nim I z satysfakcją gładziła jego tors niekiedy delikatnie muskając go ustami. Szalał I pręzył się pod nią kiedy czuł jak jej paznokcie delikatnie wbijają się w jego skórę a wilgotnie ślady jej ust staja się chłodne. W pewnym monencie sięgnęła do potylicy z zamiarem zdjęcia opaski, ale złapał jej ręce I przyciągnął do siebie. Przerzucił ją pod siebie I zaczął obsypywać jej ramiona oraz dekolt maleńkimi pocałunkami, schodząc coraz niżej, w stronę dołka między jej piersiami. Dokładnie badała jego umięśnione barki, a kiedy na chwile oderwał się od jej skóry złapała jego twarz w dłonie I zaczęła penetrować konuszkiem języka jego ucho, by po chwili zsunąć się na szyję I znaczyć ją śladami swoich ust, a w końcu pocałować go w kark. Uśmiechnęla się z dziką satysfakcją kiedy wyszeptał jej cicho do ucha: - Chetayo, byłaś niesamowita... C.D.N. Dodane przez Moonlady, dnia 16.11.2010, 17:11. |
|
|
Przejdź do forum: |